wtorek, 28 czerwca 2016

Rozdział 36






   Chyba jeszcze nigdy tak dobrze nam się nie układało. Do nowego domu wprowadziliśmy się pięć tygodni po tym, jak Louis mi go pokazał. Absolutnie wpadłam w szał w związku z zapełnianiem przestrzeni w każdym pomieszczeniu. Najłatwiej chyba poszło nam z pokojem Samanthy. Louis pozwolił jej wybrać kolor ścian, jaki chciałaby mieć, a gdy stwierdziła, że chce fioletowy - jak jej ulubiony bohater z kreskówki - postawiliśmy na jego jasny odcień. W oknie zawisła krótka biała firanka. Po prawej stronie od drzwi stoi łóżko, a obok niego dwie szafeczki na niektóre ubranka. Po lewej stronie jest szafa, a obok niej drzwi do łazienki. Mały, prostokątny dywanik zajął miejsce na ciemnych panelach. Małej bardzo spodobał się pokój i spędza w nim więcej czasu, niż z nami... Zostało dużo miejsca, więc w przyszłości Sam nie miałaby problemu z zagospodarowaniem tej przestrzeni według swojego uznania. 

     Potem przyszedł czas na pokój mój i Lou. Ściany pokryto błękitnym kolorem, podchodził trochę pod kolor nieba. Łoże ( bo łóżkiem tego nazwać nie mogę ), stało na środku pokoju. Po jego obu stronach stały dwie małe szafeczki – na jednej była mała lampka nocna, a na drugiej wazon z ozdobnym krzewem Miejsce na obu półkach zastąpiłam kilkoma książkami, Louis też dołożył coś swojego. Nad łóżkiem zawisł piękny czarno – biały obraz koni, a z sufitu zwisał mały ozdobny żyrandol.
     Kuchnia... Louis stwierdził, że on się nią zajmie, a ja mogę jedynie popatrzeć. No i patrzyłam. Całość, jaką stworzył współgrała ze sobą w każdym szczególe, nawet połączenie paneli w jadalni z białymi płytkami wyłożonymi w kuchni. Gdy pierwszy raz zobaczyłam efekt końcowy, zaparło mi dech w piersi. Niesamowity widok. Wszystko to otaczały jasne ściany.
Od razu przechodziło się do salonu, który, jak każde pomieszczenie w tym domu, był duży. Jakby nie spojrzeć, zewsząd otaczają nas okna, ale nie przeszkadza mi to. Nie chciałabym mieszkać w domu, w którym jedyny dostęp światła dają lampy. Przez pierwszy tydzień w salonie siedziałam wyłącznie na jednej z kanap. Nic nie dotykałam, bo wydawało mi się, że jeśli cokolwiek tknę, po prostu się rozleci. Louis się ze mnie śmiał, ale miałam to gdzieś. Czułam się, jak w osobistej willi. Ten dom w wewnątrz nie przypominał zwykłego domu, choć z zewnątrz można by tak pomyśleć. Tak, jak wspomniałam, dom miał podświetlenie i wieczorem naprawdę wyglądało to nieziemsko.
    Nasz poprzedni dom został zlicytowany, a pieniądze przeznaczone na dzieci z fundacji Nialla. Louis powiedział, że jest tu niedaleko przedszkole, a za nią szkoła, więc Sammy miałaby blisko do szkoły. Nie wiem, jak on to zrobił, ale pomyślał o wszystkim. No, do pracy ma trochę dalej, ale i tak jeździ samochodem, więc nie robi mu to wielkiej różnicy.


- Jennifer, telefon do ciebie – usłyszałam głos Mi, dochodzący z korytarza. Tak, powiedziała, że jeśli nie mamy nic przeciwko,chciałaby dalej u nas pracować. Nie zastanawialiśmy się długo.
- Dziękuję – odebrałam od niej swoje urządzenie. Nie zdążyłam sama wstać, a ta już była w salonie z telefonem w dłoni.
- Jakiś mężczyzna, mówi, że będziesz wiedzieć o kogo chodzi.
- Dobrze. Tak? - powiedziałam, nie wiedząc, kogo się spodziewać.
- Jennifer? - Natychmiast wyprostowałam się, słysząc ten głos pierwszy raz od ponad dwóch lat. Nie wierzę, że to on.
- Tata?
- Ja... Dobrze cię słyszeć...
- Czemu dzwonisz?
- Ja... Muszę cię o czymś poinformować... Nie wiem, jak zareagujesz...
- O co chodzi?
- Mama... Ona... Nie żyje.
- Ale... Jak to...? - Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu od tylu miesięcy . Nie dali żadnego znaku życia, ale i ja nie byłam od nich lepsza.
- Ona... To była choroba. Ja... Nie jestem w stanie powiedzieć ci o tym przez telefon. Pogrzeb jest pojutrze o drugiej.
     Rozłączył się, a ja siedziałam jakiś czas w tej samej pozycji, z telefonem w dłoni. Westchnęłam, gdy poczułam na swoim policzku łzę, a potem kilka kolejnych. Moja mama nie żyje. To nic, że wyrzuciła mnie z domu i nie chciała znać. To przecież w końcu matka.
- Jennifer, skarbie, co się dzieje? - usłyszałam pytanie Louisa. Skąd on się tu wziął? Był przecież w swoim gabinecie...
- Ja...
- Kto dzwonił? - zapytał zmartwionym głosem, łapiąc mnie za nadgarstki.
- Mój ojciec... Mój ojciec dzwonił. On powiedział... On powiedział, że w środę jest pogrzeb mamy, że umarła. - odpowiedziałam, nadal będąc w szoku.
- Była chora?
- Tak, mówił coś... - Wstałam, chciałam iść do pokoju, zacząć się pakować i jechać tam, ale jedyne, co nastąpiło, to to, że straciłam władzę w nogach i zemdlałam.


     Obudziłam się w nieznanym mi pomieszczeniu. Nie był to nasz dom. Już wiem, co to za miejsce. Sala szpitalna. Wspaniale. Rozejrzałam się po sali i dostrzegłam Louisa siedzącego ze spuszczoną głową na krzesełku przy moim łóżku.
- Louis.
- Jak się czujesz? Lepiej ci? - zadał od razu pytania, jak tylko doszło do niego, że się ocknęłam. - Długo się nie budziłaś, musiałem cię tu przywieźć.
- Tak, już dobrze się czuję. - Poprawiłam się na poduszce, siadając wygodniej.
- Panie Tomlinson... O, widzę, że już się pani obudziła.- Nagle w pomieszczeniu pojawiła się wysoka kobieta, na moje oko mogła mieć ze trzydzieści parę lat. Ubrana w biały, długi kitel, prowadziła przed sobą wózek szpitalny.
- Tak...
- Świetnie się składa, bo będę musiała zabrać panią na badanie.
- Co? Jakie badanie? Coś nie tak? - Louis wstał na równe nogi, podchodząc szybko do kobiety.
- Właśnie po to jest to badanie. Gdy tylko będę wiedzieć, od razu dam panu znać. Dobrze, może pani wstać i usiąść na wózku? -zwróciła się do mnie, podjeżdżając nim bliżej łóżka.
- Tak. - Wstałam i powoli usadowiłam się na siedzeniu pod czujnym wzrokiem Louisa, który był gotów sam mnie na nim posadzić. Posłałam mu delikatny uśmiech i pozwoliłam, by kobieta wywiozła mnie z sali. Zanim zamknęła za nami drzwi, powiedziała jeszcze do niego:
- Niech pan tu zostanie. Nie będzie nas góra pół godziny. - Dobrze, niech mi pani powie, jak się pani czuje? - zapytała mnie, jak tylko ruszyłyśmy korytarzem.
- Dobrze. Tylko trochę kręci mi się w głowie.
- To normalne. A czy odczuwa może pani jakieś zmiany nastroju, a może coś, co panią zdziwiło w swoim zachowaniu?
- Ostatnio dopadły mnie nudności i uczucie gorąca... To od tych upałów.
- A czy zdarzyło się pani jeść... Inne rzeczy, niż zwykle?
- Nie, raczej nie.
- Dobrze. Na razie nie będę nic mówić. Proszę chwilkę poczekać.
    Zatrzymała się przed jakimiś drzwiami. Spojrzałam na tabliczkę,by dowiedzieć się, co będą mi robić. USG, RENTGEN. To już wiem mniej więcej. Ale czemu, miałam dowiedzieć się za kilka minut.
- Dobrze, niech się pani tu położy.
     Po dostaniu się do środka, zajęła się mną młoda szatynka. Od razu powiedziała, że przeprowadzi usg. Mam się niczym nie martwić, ponieważ to rutynowe badanie, które zleciła pani doktor, z którą się tu pojawiłam. Osobiście nie widziałam takiej potrzeby. W końcu nie spadłam z żadnej wysokości, nie mam żadnego urazu wewnętrznego, no przecież wiedziałabym?!
     Zrobiłam w końcu tak, jak chciała. Szatynka podwinęła moją bluzkę pod biust i nałożyła na brzuch chłodny żel. Włączyła monitor i zaczęła jeździć po moim brzuchu główką aparatu, patrząc na monitor. Nagle zawołała lekarkę, z którą tu jestem.
- Nancy!
- Idę. - W pomieszczeniu pojawiła się Nancy. W dłoniach miała czyjąś kartę i długopis w drugiej dłoni. Podeszła do monitora, gdy tamta coś jej powiedziała do ucha.
- Dobrze, dziękuję ci kochana.
     Kilka minut później ponownie byłyśmy na korytarzu. Lekarka zabrała wydruk badania, nic mi nie mówiąc. Zaczęłam się bać, że może jestem chora, czy cokolwiek złego. No kto by tak nie pomyślał, skoro lekarz nie chce nic powiedzieć? Denerwowałam się coraz bardziej, a gdy ponownie byłyśmy w mojej sali, serce  niemal wyskoczyło mi z piersi, gdy zobaczyłam zmartwionego Louisa.
- I co?
- Nie jest to nic groźnego, niech się pan nie martwi na zapas. Ale mam za to bardzo dobre wieści.
- Jakie? - zapytałam, bojąc się co usłyszę. Co z tego, że ma dobre wieści, skoro mogą one być dobre tylko dla niej?
- Niech sobie pani usiądzie wygodnie na łóżku – poleciła, więc zrobiłam, jak chciała. Oboje z Lou patrzyliśmy na nią wyczekująco.
- Dobrze. Zacznę od tego, iż zaniepokoiły mnie wyniki badania pani krwi. Zleciłam je jeszcze raz, pod innym kątem. Nie wykazały nic groźnego. Wypytałam pana o kilka istotnych rzeczy, na które spodziewałam się uzyskanych odpowiedzi. Potem wystarczyło przeprowadzić USG i wszystko zrobiło się klarowne.
- To znaczy?
- Jest pani w piątym tygodniu ciąży. Gratuluję.
     Nancy wyszła, a ja pogrążyłam się w totalnym szoku. W ciąży? Jestem w ciąży? Ale... Wow!
- Kochanie, słyszałaś? Będziemy mieli dzidziusia!
- Słyszałam...
- Nie cieszysz się? - spojrzał na mnie, i zapytał, gdy zobaczył moją niepewną minę.
- Cieszę się, ale... To wszystko, tamten wypadek...
- Nie waż się nim teraz przejmować. Musimy tylko o ciebie dbać, a nic nie stanie się ani tobie, ani maleństwu – kończąc swoją wypowiedź, położył lewą dłoń na moim brzuchu, posyłając  mi szeroki, szczęśliwy uśmiech. Od razu ogarnęła mnie radość i uczucie, że będzie dobrze.


     Dwa dni później byliśmy, wraz z Louisem w drodze do mojego rodzinnego domu. Wiedział, jak miały się nasze relacje praktycznie od początku. Niewiele wypowiadał się, gdy pytałam go, co o tym sądzi, więc nie naciskałam. Samanthę zostawiliśmy u jej chrzestnego, który był tą informacją wniebowzięty, ale Louis zastrzegł, że ma nie rozpuszczać mu córki – od razu go przygasił.
     Gdy poznałam znajome budynki ulicy, ucieszyłam się, że znów  tu jetem, tylko szkoda, że musiała to być taka tragedia. Na podjeździe stało kilka samochodów, czyli siostry mamy już były.Wzięłam głęboki wdech, wysiadłam i stanęłam obok Louisa. Gdy upewnił się, że mogę iść, niespiesznie dotarliśmy do frontowych drzwi. Zastanawiałam się, czy zapukać, ale i tak wiedziałam, że osoby w środku, wiedziały, że już jestem. Nacisnęłam klamkę i przeszłam przez próg.
     Nic się tu nie zmieniło. Ten sam malutki korytarzyk pomalowany na piaskowo i wieszak z szafeczką na buty. Skręciłam w prawo, skąd dochodził gwar rozmów kilku osób – w tym taty.
- Dzień dobry – przywitałam się, przyjmując na siebie wzrok osób znajdujących się w małej jasnej kuchni.
- Witaj – ojciec wstał, wykonał kilka niepewnych kroków w moją stronę i stanął sztywno przed naszą dwójką. - Kim jest ten młody mężczyzna obok ciebie?
- To Louis, mój chłopak – odpowiedziałam. Nie było mi na rękę, rozmawiać przy wszystkich. - Jak się trzymasz? - zapytałam, chcąc zmienić temat. Między nami nastąpiła dość sztywna atmosfera. Nie czułam się dobrze z kilkoma parami oczu, wlepionymi we mnie.
- Jakoś... Musimy porozmawiać – odpowiedział, na co kiwnęłam głową w zrozumieniu i puściłam ciepłą dłoń Lou. On też doskonale zdawał sobie sprawę, że zostawię go na chwilę. Zanim cokolwiek zdążył zrobić, ciotka Tessy – najstarsza siostra mamy – pociągnęła go za rękaw marynarki i zmusiła do zajęcia miejsca przy niej, wciągając go w rozmowę.
     Przeszliśmy do mojego starego pokoju. Nic się tu nie zmieniło... Ojciec zamknął starannie drzwi. Czekałam, aż zacznie.
- Więc...
- Gdy rozmawialiśmy przez telefon, nie chciałeś powiedzieć mi, jaki był powód śmierci mamy – zaczęłam, gdy przez dłuższy czas nic nie mówił.
- Tak. Ona... Była w ciąży. Tak, to był trzeci miesiąc. Dowiedzieliśmy się, że ciąża jest zagrożona. Lekarz nie mówił nic, że to przez wiek, to nie miało znaczenia. Mówił, że bez odpoczynku, spokoju i braku pracy nie uda się. Robiliśmy, co było trzeba – przestała pracować, siedziała całymi dniami w domu, ale... Ale i to nic nie pomogło, bo miesiąc później trafiła do szpitala z silnym krwawieniem. Zanim dotarliśmy do szpitala, straciła przytomność. Lekarze robili wiele, ale dziecka nie udało im się uratować. Mama nie wybudziła się ze śpiączki, w którą ją wprowadzili, choć próbowali różnych metod...
     Nie mogłam znieść jego załamanego wyrazu twarzy. Widać, że to wszystko bardzo mocno w niego uderzyło. Pod wpływem chwili podeszłam do niego i przytuliłam mocno.
- Przez swoją głupotę straciłem ciebie. Teraz twoją matkę i nienarodzone dziecko... Nie chcę być znów dla ciebie wrogiem dziecinko – powiedział, gdy usłyszałam cichy szloch wydostający się z jego piersi. Objęłam go mocniej, chcąc dać trochę otuchy, ale sama mało jej miałam.
- Kocham cię tato – powiedziałam bardzo cicho, jakbym nie chciała, by usłyszał to ktoś jeszcze.
- Wybacz mi, że przez nasz upór nie miałaś dachu nad głową... - odezwał się, gdy odsunął się ode mnie na kilka centymetrów.
- Przyjdzie na to pora. Będziemy mieli czas, by o tym porozmawiać.  A teraz, czas pożegnać ostatni raz mamę.

2 komentarze:

  1. Wow. Nie było mnie tu kilka dni a tu proszę dwa rozdziały. I jeszcze dowiaduje się że niedługo może się skończyć. Komentuję tylko tutaj ale wcześniejszy rozdział też przeczytałam 😝. Życzę weny

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne opowiadanie. Nie moge doczekać sie kolejnego rozdziału

    OdpowiedzUsuń

Podoba Ci się ta historia?