niedziela, 11 września 2016

Rozdział 40

Został tylko epilog, kochani xx






     Po wyjściu z gabinetu nie byłam wcale spokojniejsza. Owszem, Grace zapewniała mnie sto razy, że nie dopuszczą do niczyjej śmierci, ale ja wiedziałam, że coś pójdzie nie tak. Po prostu to czułam. Może też dlatego, że w głowie miałam każde słowo listu mamy... Jeśli faktyczne dojdzie do jakiegoś krytycznego momentu, będą musieli ratować moje maleństwo, bez względu na wszystko. Do porodu zostały tyko mniej więcej trzy tygodnie. Wszystko jest już gotowe – pokoik dla małego, całe wyposażenie. Wszystko jest gotowe na pojawienie się nowego potomka. A ja? Ja też jestem gotowa. Jestem gotowa na to, co nadejdzie, niezależnie od tego, jak się skończy, Tak, zakładam, że mój czas się już kończy.
- Jennifer, jak myślisz, te śpioszki będą pasowały dla mojego chrześniaka? - usłyszałam pytanie Ivette.
- Wybrałam się dziś z nią na małe zakupy, by jakoś odpocząć od tego wszystkiego. Aktualnie dziewczyna pokazywała mi jakieś granatowe ubranko z wizerunkiem słodkiego białego króliczka.
- Są urocze – stwierdziłam i patrzyłam, jak uradowana wkłada je do koszyka, w którym było już kilka ubranek i nawet znalazły się tam jakieś buciki
- Ah... Nie mogę się doczekać, aż będzie już z nami! - pisnęła uradowana. Spojrzałam na nią z ukosa. - No co? Mam zamiar rozpieszczać twojego syna!
- Już się tak nie zapędzaj. Nie będzie żadnego rozpieszczania. Ma wyrosnąć na porządnego mężczyznę, na takiego, jak jego ojciec – powiedziałam, skutecznie gasząc jej entuzjazm.
    No raczej nie chciałabym, by wyrósł z niego zaparzony w siebie dupek, nie wiedzący, co chce od życia. Wiem, że Louis dobrze go wychowa. Nie mówiłam jej o liście. Od razu powiedziałaby Harry' emu, a ten Louisowi. Nie chciałabym tego. Chociaż, może powinien wiedzieć? Nie, byłoby mi trudniej. Byłoby mi trudniej znosić to wszystko, jego zatroskana twarz ciążyłaby mi do samego końca. Wiem, że brzmi to, jakbym myślała tylko o sobie, ale tak nie jest. Myślę o nim i dlatego tak postąpiłam. Wyjaśnię mu wszystko w liście, bo być może nawet nie zobaczę swojego synka. Tak, list będzie dobrym rozwiązaniem.
- Możemy już wracać? Jestem strasznie zmęczona – wyjaśniłam i usiadłam na jednej z ławek, obok której przechodziłyśmy.
- Jasne! Nie ma sprawy.
    Dziewczyna od razu się zgodziła i pół godziny potem byłam już w domu. Louis był jeszcze w pracy, a Sammy miała jeszcze godzinę w przedszkolu. Była tylko gosposia, która myła podłogę w korytarzu.
- Aj, przepraszam, że ci nabrudzę. - Od razu zdjęłam pospiesznie buty i przeszłam na bosaka przez mokrą powierzchnię.
- A tam! Nie musiałaś ich zdejmować.
- No dobrze. Pójdę do siebie, trochę źle się czuję – powiedziałam i zabrałam ze sobą siatki, które zostawiłam przy drzwiach.
- Przygotować ci coś do jedzenia, może? - zapytała jeszcze.
- Nie, nie, dziękuję.
    Gdy zniknęłam w pokoju, torby wrzuciłam do szafy, a sama podeszłam do łóżka, przy którym stała szafeczka z książkami. Wyciągnęłam kartkę papieru i długopis. Usiadłam wygodnie na łóżku, podpierając plecy o oparcie. Pod kartkę podłożyłam grubą książkę z twardą okładką i przez chwilę zastanawiałam się, jak zacząć.



     Pół godziny później był gotowy. Wylałam chyba z morze łez, pisząc każde słowo, bo wiem, że go zaboli. Zaboli go to, co napisałam. Wstałam i włożyłam ją w białą kopertę, rozglądając się po dużym pomieszczeniu, by gdzieś go schować. Gdzieś, gdzie Louis go znajdzie. Nie mam zamiaru go ukrywać, ale też nie chcę mu go od razu dać. W końcu znalazłam takie miejsce i ze spokojem ponownie znalazłam się na łóżku. Przymknęłam oczy i nie wiem, kiedy zasnęłam.



- Kochanie – usłyszałam z oddali głos Louisa, który po chwili słyszałam już bardzo wyraźnie. Obudziłam się i otworzyłam oczy, widząc nad sobą twarz Louisa.
- Cześć kochanie – odpowiedziałam, podnosząc się i siadając obok niego.
- Jak się czujesz?
- Dobrze, całkiem dobrze.
 - Miałabyś ochotę, by gdzieś wyjść?
- A gdzie?
- Na spacer. We trójkę – wyjaśnił, a ja od razu się zgodziłam, bo i tak nie miałam żadnych planów na wieczór. W sumie to planowałam przespać każdą godzinę, ale ta opcja jest równie dobra.
- To idę ubrać małą i zaraz wychodzimy – oznajmił i pocałował mnie w czoło, po czym wyszedł z sypialni.

    Zostałam sama. Wstałam i zajrzałam do szafy, by założyć jakiś grubszy sweter. Na zewnątrz nadal szalała zima, a ja nie chciałam się przeziębić. Wyszłam z pokoju na korytarz, gdzie zobaczyła mnie Samantha i od razu do mnie podbiegła, przytulając się. Przywitała się i wróciła do ojca, który wołał ją, by założyć jej kurtkę.
- Nie! Mama – usłyszałam jej protest i zaraz w moje dłonie trafiła jej różowa puchowa kurteczka.

    Po chwili była ubrana, a my z Louisem zaraz o niej. Wyszliśmy na dwór, Louis zamknął drzwi, a Sammy wybiegła przed siebie nabierając trochę śniegu w swoje małe rączki w pierwszej napotkanej zaspie.
- Ale szaleje – powiedział z podziwem Louis, patrząc, jak jego córka biega po całym ogrodzie.
- Ciekawe, po kim to odziedziczyła – udałam zastanowienie.
- No oczywiście, że po mnie kochanie – zaśmiał się, obejmując mnie w talii. Naciągnęłam na twarz bardziej szalik, bo zaczął lekko wiać wiatr.
- No tak – uśmiechnęłam się, choć nie mógł tego zobaczyć przez mój szalik.
     Nagle poczułam lekki ból brzucha, ale zignorowałam go, bo nie był silny. Szliśmy tak sobie jakiś czas wzdłuż chodnika, aż w końcu ból nasilał się tak bardzo, że nie dałam rady dalej wykonywać kroków. Stanęłam i zajęczałam przeciągle, prawie upadając do tyłu. Prawie, bo w porę złapał mnie Louis, pytając, co się dzieje. Powiedziałam mu ledwo, że mały chyba chce już do nas przyjść. Nic nie powiedział, tylko wziął mnie na ręce i krzyknął do Sammy, że ma biec do domu. Niósł mnie, ale wiem, że gdyby mógł biec, właśnie by to robił. Kilka chwil potem byliśmy już pod domem, a brunet wsadzał mnie właśnie na tylne siedzenie samochodu, krzycząc do Mirelli, która wyszła z domu, by zajęła się Sam. Ja natomiast starałam się jakoś oddychać. Skurcze były trochę  rzadsze, ale gdy już się pojawiały, dawały o sobie nieźle znać. Louis całą drogę mówił, że już niedaleko, że zaraz będziemy i żebym oddychała, ale to nie było takie łatwe. Ciekawe, jak on by się zachowywał na moim miejscu.
- Już jesteśmy.
    Gdy to  usłyszałam, poczułam, że jestem już w dobrych rękach. Louis wysiadł z auta i zawołał jakiegoś pielęgniarza z wózkiem. Od razu mnie na niego posadzili. Powiedziałam, że chcę moją panią doktor, że ona wie co robić. Oczy zaczęły mi się niebezpiecznie zamykać. Ból brzucha mijał, a ja czułam, że odpływam. Jeszcze słyszałam, jak Louis wołał, bym nie zamykała oczu, ale to nie było dla mnie wykonalne. Zamknęłam je.







- Jennifer, budzimy się.
     Gdzieś z oddali dochodził do mnie czyjś przytłumiony głos. Nie mogłam go w żaden sposób poznać. Potem doszedł jakiś pikający dźwięk koło mojej głowy i coś, co coś pompowało. Poruszyłam głową na boki, chcąc się ocknąć, ale było ciężko. Czułam się taka słaba, zmarnowana, wykończona i bez życia. Ciężko mi się oddychało, musiałam przez usta. Poczułam uścisk na lewym przedramieniu, a potem na nadgarstku. Udało mi się na sekundę otworzyć oczy, ale zaraz ponownie je przymknęłam, bo poraziło mnie światło.
- Jennifer, no dalej, wiem, że możesz.
To były takie podnoszące słowa... Powoli udało mi się otworzyć oczy. Pamiętam, że jestem w szpitalu, ale po co?
- Co się stało? - zapytałam ledwo, rozglądając się nieprzytomnie po suficie i ścianach. Zatrzymałam wzrok na pani doktor.
- Louis przywiózł cię tu, bo miałaś bóle przedporodowe.
- Co?
     Spojrzałam w dół, na swój brzuch, który jeszcze jakiś czas temu był duży, a teraz już płaski, okryty jedynie zieloną kołdrą.
- Co z moim synkiem? - zapytałam, czując, jak kręci mi się w głowie. Nie straciłam go, prawda?
- Z chłopcem wszystko w porządku. Jest zdrowiutki. Martwię się jednak o ciebie.
- Jej zmartwiony głos odbijał się echem po mojej głowie i docierał do mnie z lekkim opóźnieniem. No tak, nafaszerowali mnie lekami i teraz ledwo co kontaktuję.
- Jak to o mnie?
    Masz bardzo wysokie ciśnienie, niczym nie możemy go zbić. Występują u ciebie wybuchy gorąca. Masz tak od niecałych dwóch dni. Tak, spałaś dwa dni. Musieliśmy zrobić cesarskie cięcie, inaczej tobie i dziecku groziłaby śmierć. Dobrze, że twój narzeczony przyjechał tutaj tak szybko, jeszcze dwadzieścia minut i byłby koniec.
- Dziękuję za wszystko. Dziękuję, że go uratowałaś... - powiedziałam cicho, na co ona tylko pokręciła głową.
- Ciebie też uratuję. Ne pozwolę, żebyś odeszła. - Głos jej się łamał.
- Nie, tak widocznie miało być. Nie wrzucaj sobie, jeśli umrę. Wiesz doskonale o wszystkim, więc, nic nie możesz zrobić. Jedynie możesz przedłużyć moją mękę.
- Przestań tak mówić! Za godzinę będzie tu jeden z najlepszych lekarzy w Londynie, on będzie wiedział, co robić.
    Nic nie odpowiedziałam, zastanawiałam się teraz, czy Louis tu jest.
- Louis tu jest?
- Tak. Przyszedł kilka minut temu, zajrzał do małego, powinien być tu zaraz – usłyszałam w odpowiedzi.
- Dobrze.
     Jak na zawołanie, kilka minut ciszy potem, do sali wszedł Louis. Miał na sobie szare dresy i pomarańczową koszulkę. Włosy potargane i włosy zmęczone oczy, zapewne nie spał w nocy.
- Jennifer, obudziłaś się! - podszedł szybko do mnie, łapiąc za dłoń.
    Dostrzegłam kątem oka, jak moja pani doktor wycofuje się i wychodzi z sali. Posłałam mu lekki uśmiech, widząc, jak z jego twarzy schodzi stres.
- Żyję – jęknęłam cicho, gdy coś mnie zakuło.
- Wystraszyłaś nas kochanie - powiedział, całując kostki moich palców.
- Przepraszam.
    To było jedyne słowo, na jakie było mnie teraz stać. Nie miałam na nic siły, ochoty. Chciałam powiedzieć Lou, że to koniec, ale nie mogłam. Nie chciało mi to przejść przez gardło.
- Jak mały?
- Jest śliczny. Ma twoje oczy i nosek, taki lekko zadarty – zaśmiał się cicho. - Włoski ma ciemne, na razie to trzy na krzyż, ale zawsze coś. Zresztą sama zobaczysz, pielęgniarka przyniesie go za jakieś pół godziny.
- Dobrze. - Miałam nadzieję, że dam radę, i jeszcze ujrzę mojego małego skarba.
    Faktycznie, jedna z pielęgniarek weszła do mojej sali jakiś czas potem, gdy poprzednia zmieniła mi kroplówkę. Niosła małe niebieskie zawiniątko. Podeszła do mnie i pomogła mi przejąć syna. Było mi trochę lepiej, dzięki kroplówce regenerującej odzyskałam trochę sił i mogłam trzymać małego samodzielnie. Patrzyłam na niego zauroczona tym małym cudem. Był śliczny i słodki. Mój malutki aniołek. Oczka i nos faktycznie miał po mnie, po Lou odziedziczył pyzate policzki i słodki uśmiech. Tak, to nasz syn. Pochyliłam się lekko do przodu, składając na jego czółku leciutkiego całusa.
- Będę cię chronić z nieba – wyszeptałam tak cicho, że ledwo to usłyszałam. To była moja obietnica wobec niego i zamierzam jej dotrzymać.
    Nie mogłam go nakarmić, bo nadal utrzymywała się gorączka, więc zajęła się tym ta sama pielęgniarka, która go tu przyniosła. Powiedziała, że jest nakarmiony i przewinięty. Zobaczyłam, że ziewa, słodko marszczącczółko.
- Chyba jest senny – powiedział Louis, a co pielęgniarka skinęła głową i podeszła, by go znowu zabrać. Przytuliłam go do siebie tak, by nie zrobić mu krzywdy i ze łzami w oczach oddałam go tej kobiecie. Chciała co powiedzieć, ale powstrzymała się i wyszła z nim, żegnając się.
- Czemu płaczesz? - zapytał brunet, poprawiając się na moim łóżku. Siedział na nim cały czas i obserwował mnie.
- To ze wzruszenia – odpowiedziałam, kładąc głowę na poduszce i wzdychając.
    Otarłam łzy i przymknęłam oczy. Tak, jak jeszcze przed kilkoma minutami czułam się dobrze, tak teraz zrobiło mi się strasznie gorąco, na przemian z zimnymi dreszczami przechodzącymi przez moje ciało i kręciło mi się w głowie, pomimo tego, że leżałam prawie płasko. Zrobiło mi się nagle tak niedobrze, że poczułam, jakbym miała zaraz zwymiotować. W jednej chwili wszystko się zmieniło.
- Louis, zawołaj Grace, źle się czuję – powiedziałam słabo. Nie wiem, czy coś powiedział, ale poczułam, że puszcza moje dłonie i wychodzi z sali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podoba Ci się ta historia?